Dream it. Plan it. Do it.

poniedziałek, 2 marca 2015

Raz na wozie... Raz wracasz do Polski.

Nie wiem od czego zacząć.

Dzisiejszy post miał być nadal niekończącą się sielanką, opowiastką o miłości, pitu pitu i inne słodkości. Dokładnie miał być moją opowieścią o tym jak plany o studiach w USA zmieniły się w plany odwiedzin Polski po zakończonym programie i powrotu tutaj na wizę... narzeczeńską K1.

Gdybym pisała ten post jeszcze miesiąc temu, pewnie przeprowadziłabym porównanie wizy studenckiej do wizy narzeczeńskiej i wyjaśniłabym motywy mojego wyboru. Powiedziałabym Wam, że przeanalizowałam finanse, moje plany na przyszłość, moje możliwości startu jak również ograniczenia wynikające ze statusu studenckiego i ryzyka związanego z ubieganiem się o nową wizę studencką. Pewnie w jakiś płynny sposób dotarłabym do momentu, w którym mój mężczyzna w bardzo słabym dla mnie etapie rezygnacji i braku perspektyw powiedział, że przecież jednego, czego jesteśmy pewni, to że chcemy być razem. Idąc dalej... moje plany wędrowały do wizy narzeczeńskiej, o aplikację której chcieliśmy się starać już w maju, bym pod koniec roku wróciła do Polski i skończyła proces o tą wizę, a później wróciła do USA i zaczęła prawdziwe życie. Pewnie wszystko nadal opierałabym na silę naszych uczuć i zapewniała Was, że wiem, co robię. Być może rozwiałabym wątpliwości osób, które są w podobnej sytuacji i przechodzą przez różne rozterki w temacie; should I stay, or should I go? Pewnie zaczęłabym dzielić się z Wami moją drogą do aplikacji o wizę, jak również planami co później, co po krótkich odwiedzinach w Polsce. W kwestii wizy studenckiej i narzeczeńskiej, jak pewnie wiele z Was, robiłam research'e każdego dnia, próbując znaleźć osobę, która byłaby w podobnej sytuacji.Osobę, która chce zostać tutaj, ale nie zamierza odebrać sobie szansy na bycie mobilną, na możliwość odwiedzania rodziny i znajomych i wyjazdów do Polski. I właśnie ja znalazłam swój własny przepis na to, jak to zrobić. I tym przepisem chciałam się podzielić.

Zbierałam się do napisania postu, zwlekałam. Aż trzy tygodnie temu pojawiła się inna sprawa, która zajęła moje myślenie, mój umysł. Gdybym mój post napisała wtedy, powiedziałabym : 'Hej! I mnie przyszło dziś powiedzieć TAK'. Bo na moim palcu od trzech tygodni widnieje piękny symbol miłości. Materialny dowód na to wszystko, co niematerialnego nas łączy. Coś, co jest tylko rzeczą, ale dla nas było symbolem tego, że nic nie stanie nam na drodze. Że choć nikt nie mówił, że będzie łatwo i czeka nas zapewne sporo niepewności i może być pod górę, to damy radę. Symboliczne TAK, które dla nas dwojga stało się gwarancją i dawką pozytywnych myśli na temat przyszłości.

Ale post piszę dziś. Post tydzień po tym, jak dowiedziałam się, że moja mama ma problemy zdrowotne w Polsce. Piszę post tydzień po tym, jak moje plany legły w gruzach. Tydzień po tym, jak przepłakałam cały dzień próbując zmierzyć się ze sprawami, na które nie byłam gotowa. Tydzień po tym jak przyszło mi myśleć o chorobie, o nagłym powrocie do Polski, nad rozłąką z najważniejszą osobą w życiu, o obecnych opcjach powrotu do USA. Tydzień po tym jak życie dało mi kopa w tyłek jednego dnia, bym drugiego musiała obudzić się rano i powiedzieć sobie NIC NIE STANIE MI NA DRODZE!

W poniedziałek świat mi się zawalił. A we wtorek opracowałam na nowo plan działania, zmobilizowałam się do walki i uświadomiłam sobie, że nie bez powodu całe życie uczyłam się jak być silną, nie po to, by w obliczu takiej sytuacji się poddać. Wtorek był dniem, kiedy na nowo zaczęłam myśleć o przyszłości. Dniem, kiedy zaczęłam oswajać się z nagłym powrotem. Dzień, kiedy uwierzyłam, że mój związek jest jeszcze silniejszy, niż mi się wydawało. Dzień kiedy zaczęłam oswajać się z myślami, ze niedługo zobaczę wszystkich tych, za którymi tęskniłam, wszystkie miejsca, do których setki tysiące razy wędrowały moje myśli.

Idę do przodu jako silna kobieta. Silna dla siebie. I dla mamy również. Nie będzie łatwo. Rozłąka z mężczyzną, który jest dla mnie wszystkim wydaje się być ciosem, zwłaszcza, gdy tak bardzo będę Go potrzebować. Ale wiem, że przejdziemy przez to. Wiem, że wrócę. I choć nie mogę z Wami na chwilę obecną podzielić się wszystkim, to wiedzcie, że wrócę tutaj. A jak? Wyjaśnię Wam w odpowiednim czasie.

Życie wywróciło się do góry nogami. Nie jestem gotowa na powrót (druga połowa marca). Moja host rodzinka nie jest gotowa na moją nieobecność. Od tygodnia ogarniam sprawy prywatne, rodzinne, jak również do końca staram się wykonywać swoje obowiązki i pomóc hostce poradzić sobie w obliczu poszukiwań zastępcy do czasu, aż nie znajdziemy nowej au pair.

I UWAGA!
W tym miejscu informacja dla wszystkich Au Pair z agencji Au Pair Care, którzy planują swój wyjazd na JUŻ, bądź przedłużają pobyt w USA i szukają nowej rodzinki. Niestety informacja nie dotyczy osób z rematchu, hostka nie chcę podejmować współpracy z osobą, która nie ma pełnego roku na pobyt tutaj i która ma wyraźną datę wygaśnięcia formularza DS.  Zatem jeśli jest ktoś z APC, oczekujący na otwarcie room'u, bądź będący już w systemie, ktoś zainteresowany współpracą z samotną mamą i 7letnim Timkiem, ktoś 22 lat bądź starszy i z doświadczeniem za kierownicą, bardzo proszę podbijać do mnie jak najszybciej! Piszę wytyczne, ponieważ właśnie takimi hostka się kieruje przy wyborze mojej następczyni.
Ja dziś spędziłam pół dnia przeszukując profile dziewczyn i nie dane mi było natrafić praktycznie na żadne Polki ! Nie wiem czy to kwestia wybranych kryteriów przez hostkę, czy niewidoczności wszystkich profilów, ale apeluję i tutaj. Może znajdzie się ktoś zainteresowany. Jeśli ktoś ma ochotę poczytać troszkę więcej o rodzince, zapraszam na mojego starego bloga, gdzie szczególnie w początkowych postach było o Nich bardzo dużo (http://au-pat.blogspot.com).

Już nie przedłużając. Wymiar mojego bloga zapewne ulegnie pewnym zmianom. Już nie jako au-pair. Ale jako córka i dojrzała kobieta, której przyjdzie się zmierzyć teraz z wyzwaniami innego wymiaru. Gdy sytuacja się uspokoi, wróce na pewno o postach dotyczących zdrowego trybu życia, herbatek, aktywności, jak również do tematu wizy studenckiej, narzeczeńskiej, itd.

Póki co. Cóż mogę powiedzieć. Rzadko o coś proszę... ale tym razem proszę... trzymajcie kciuki.

P.
Read More

poniedziałek, 9 lutego 2015

For her...everything

I nagle cały Twój świat wywraca się do góry nogami... Gdy zasypiasz i wertujesz w głowie wydarzenia ostatnich miesięcy, wracasz myślami do okresu, gdy wszystko co teraz masz było tylko czystą abstrakcją i musiałaś robić cokolwiek, by odwracać swoją uwagę i zajmować myśli czymś innym, by za bardzo nie unosić się nad ziemią, bo przecież bolesny upadek był więcej, niż gwarantowany. I nie możesz uwierzyć, że zdobyłaś to, co wydawało się być nieosiągalne. I pojawia się wątpliwość, że może zaraz się obudzisz i ta bańka pęknie. I bum, rzeczywiście, budzisz się, ale zanim jeszcze zdążysz otworzyć oczy już wiesz, że osoba, na ramieniu której zasypiasz i której dłoń oplata cię właśnie w pasie, jest prawdziwa. Więc cóż, wygląda na to, że nie, to nie był tylko sen...

Cóż. Nigdy nie miałam zadatków na bycie romantyczką. Nigdy, przenigdy. Rozczulam się nad swoim szczęściem głównie dlatego, że nigdy nie przypuszczałam, że mogę mieć w sobie tak ogromne pokłady uczuć.

Byłam bardzo, ale to bardzo ciężkim przypadkiem, jeśli o związki chodzi. Szczerze? Jakiś czas temu już zwątpiłam, czy kiedykolwiek uda mi się zakochać na tyle, by móc dać z siebie wszystko i pozwolić komuś ofiarować siebie mnie samej. Gdy miałam możliwość być z kimś, gdzie rozum aż krzyczał 'bierz!', serce zazwyczaj mówiło :'uciekaj!'. I  kolei odwrotnie,innymi razy miałam momenty totalnych uczuciowych wzlotów i zauroczeń, którym z perspektywy czasu nie pozostało nic innego, jak przypisać etykietę 'easy come, easy go'.

Nie mówię, że nie chciałam się zakochać. Chciałam. Ale nie mogłam. Zawsze wybierałam znajomych, nie umiałam się poświęcać, w każdym pseudo związku zachowywałam się tak, jakbym całemu światu chciała pokazać,że jestem taka wolna,beztroska i niczym nie zobowiązana. I byłam. Nie jestem typem wyzyskiwacza, w życiu nie wykorzystałabym żadnego mężczyzny dla pieniędzy, przyjemności, czy traktowania jak królewnę. Zatem często moje relacje z innymi wyglądały bardziej jak układy otwarte: albo akceptujesz wszystko na moich zasadach, albo dziękuję, dobranoc.

Więc choć dane mi było przebrnąć przez szczenięcą miłość, motyle w brzuchu, jakieś chwilowe doświadczenia, a może raczej eksperymenty... Nigdy, przenigdy nie spojrzałam na nikogo w TAKI sposób.

Zapewne wiele z osób, które mają już za sobą przygodę w USA, jak również może w innym miejscu z dala od rodziny, znajomych i od tego, co nazywamy oazą bezpieczeństwa, podzieli moje zdanie, że zderzając się z rzeczywistością, pozostawione sam na sam z własnym ja, dowiadujemy się najwięcej o sobie samych i swoich potrzebach. Odkrywamy swoje potencjały i możliwości, zaglądamy wgłąb duszy, gdzie nigdy wcześniej nam się to nie udało. I nagle okazuje się, że prawda o nas jest zupełnie inna. Że do szczęścia wcale nie trzeba wianuszka osób wokół. Że wcale nie jesteśmy skazane na wieczne niepowodzenia i uczuciową porażkę. Że to nie prawda, że nie potrafimy się w coś zaangażować i że nie jesteśmy zdolne do poświęceń, bo tak już mamy w gwiazdach zapisane. Aha, i to nie prawda, że księżniczki są tylko w bajkach.

Dlaczego tak dużo piszę o uczuciach? Bo nic innego w tym związku tak naprawdę się dla mnie nie liczy. Nie mogę ukrywać, że mój mężczyzna jest życiowo ustawiony i rozpieszcza mnie gestami i prezentami, o których nigdy nie marzyłam. I choć każdy, kto mnie zna, doskonale wie, jak czysta jest moja relacja, to czasem boję się, że ktoś mógłby stereotypowo ocenić mnie i włożyć do szufladki z tymi, które w życiu wybrały pieniądze. Nie chcę,żeby to zabrzmiało, jakby mój facet był jednym z tych z okładki Forbes'a. Nie, nie. Ale jak na 24-letniego faceta osiągnął w swoim życiu bardzo wiele i dla niejednej z 'tych kobiet' mógłby być niezłym kandydatem na tego, który może zapewnić kolorowe życie.

Księżniczką nigdy być nie chciałam, a mój facet usłyszał to zdanie z moich ust jakieś milion razy. Nie zakładałam jednak wersji, że może to jemu zachciało się być księciem, a ostatecznie jedyne co teraz możemy zrobić, to zachować zdrową równowagę między moim ' I am just an au pair' JA oraz jego 'I am the boss' TY i wspólnymi siłami budować bardzo zdrowe MY.

Nie ma nic piękniejszego, niż budowanie relacji na wzajemnym szacunku, zrozumieniu, szczerości i byciu inspiracją dla siebie nawzajem. A przede wszystkim na uczeniu się od siebie. Jobin pokazał mi kawałek świata, którego nie dane mi było wcześniej doświadczyć nie dlatego, że nie chciałam, ale dlatego, że miałam zawsze inne priorytety.
Najlepszym przykładem jest to, że moje wakacje w Kalifornii z przyjaciółką spędziłam śpiąc w tanich hostelach z masą ludzi w jednym pokoju, wynajmując najtańszy możliwy samochód w wypożyczalni jaki mieli, a przede wszystkim na cięciu kosztów wszędzie, gdzie było to możliwe.
Dwa miesiące później wylądowałam na wakacjach z Jobinem w DisneyWorldzie na Florydzie, gdzie w pokoju czekał mnie powitalny zestaw maskotek i gadżetów z moim imieniem, do Downtown zawoził nas hotelowy prom, a do jednej z restauracji jechałam limuzyną, przy wejściu której lokaj otwierał drzwi i prowadził po czerwonym dywanie aż do wejścia. Wszystko po to, żeby nasze pierwsze wakacje były magiczne. I choć były najbardziej magiczne, jak tylko było to możliwe, to dla mnie najpiękniejszym momentem był ten, gdy podczas jednego wieczoru w drodze na kolacje, J. prowadził rozmowę z szoferem na temat możliwości hotelu i całego resortu i przerwał tylko po to, by móc pocałować moją dłoń, potem wrócić do rozmowy i zapewnić kierowcę, że przecież 'for her... everything'.

I tego wieczoru wiedziałam, że od teraz wszystko się zmieni. Że nasz związek był dotychczas bajkowy , ale od teraz przyjdzie czas na podjęcie trudnych, życiowych decyzji, bo nie ma już miejsca na krok w tył, a każdy kolejny krok w przód będzie z tych, które decydować będą o mojej przyszłości. Naszej przyszłości.Od tego dnia zaczął się cudowny okres planowania, wyobrażeń na temat tego jak wiele nas czeka, a także jeden z najgorszych okresów mojego życia, oswajania się z tym, że przecież całe dotychczasowe życie z rodziną i przyjaciółmi na czele zostawiam za sobą.
Nie bez powodu cały lot z Florydy przepłakałam, uświadamiając sobie, że tu nie chodzi już teraz tylko o mnie i o Niego, ale o wszystkich. A ja, emocjonalnie miękka jak gąbka musiałam stopniowo zacząć się z tym zmierzać. A przede wszystkim znaleźć logiczny, zdrowy sposób, by tu zostać. A przynajmniej tymczasowo dać sobie szanse na legalne bycie tutaj na czas, gdzie każdy zamysł będzie się krok po kroku weryfikował, a potem 'się zobaczy' i 'jakoś to będzie'.

Ktoś śmiało mógłby powiedzieć, że to wszystko za szybko, że tak nagle, że przecież, Patka, spokojnie, zwolnij. Ale, cholera, nie możesz, zwolnić, gdy wiesz, że chodzi tu już nie tylko o Twoje być albo nie być, ale i o czyjeś. Nie mogę się nie przejmować i być spontaniczna w obliczu decyzji na całe życie. Wiedziałam, że od teraz potrzebuję planować z najmniejszymi detalami każdy krok, bo choć decyduję się wiązać z kimś życie, to nie odbiorę sobie możliwości odwiedzania rodziny i przyjaciół w Polsce, bo pękłoby mi serce i nie byłabym nigdy do końca szczęśliwa nawet u boku tego 'jedynego'.

Opcje są, ale wymagają planowania i rozsądnego podejścia do sprawy z odpowiednim czasowym wyprzedzeniem. Przecież nikt z dnia na dzień nie da mi wizy i powie ' jedź, dziecko drogie, korzystaj, baw się'. Rozum podpowiada, że choć ja swoje wiem, z niektórymi decyzjami muszę jeszcze poczekać i znaleźć neutralną opcję na zostanie, która da mi przede wszystkim czas.

Idąc tym tropem, postanowiłam zacząć planować, jak zostać amerykańską studentką.
Ostatnimi miesiącami zbierałam możliwe informacje z wielu źródeł, przede wszystkim od osób, którym się to udało. Przez kilka miesięcy byłam gotowa podjąć tą procedurę, jednak ostatecznie plany uległy diametralnym zmianom, część z nich w zasadzie legła w gruzach, co za tym idzie : amerykańską studentką raczej na razie dane mi nie będzie...

... ale o tym w kolejnym już poście, bo jak widać, jak się rozpiszę, to nie ma końca!

Następnym razem, już mam nadzieję, uda mi się zakończyć ten wątek i ruszyć dalej!

Z gorącymi pozdrowieniami,
P.








Read More

czwartek, 5 lutego 2015

American LOVE story..

Najprzyjemniej pisać o tym... co najprzyjemniejsze!
Być może dzieląc się swoją prywatnością w tej kategorii zaprzeczam poniekąd zasadom, że o niektórych sprawach się tak po prostu nie mówi. I być może nie mówiłabym o tym jeszcze kilka tygodni temu, ale dziś myślę, że moja historia może nie tylko być historyjką do poczytania, ale w przyszłości może pomóc komuś podjąć ważne, życiowe decyzje, jak również okazać się pomocną przy formalnych sprawach.

23 września 2013 roku przyleciałam do USA. 3 dni później, po Orientation, dokładnie 26 września 2013 pojawiłam się w Rockville Centre, w mojej 'host rodzinnej' miejscowości i tego też dnia poznałam... mojego przyszłego męża ;)

Jobin był dosłownie pierwszym mężczyzną, jakiego zobaczyłam, jaki mi się przedstawił i na jakiego zwróciłam uwagę w pierwszy dzień mojego bycia tutaj. Zaraz po przyjeździe do domu rodzinnego i po przyjeździe mojego małego ze szkoły wybieraliśmy się z ex-au pair Renatą na zajęcia karate Tima. Wiedziałam, że od przyszłego tygodnia to ja będę go już sama zabierać tam 2 razy w tygodniu, więc od samego początku uczyłam się wszystkich, codziennych czynności.

I wtedy zobaczyłam Jego! Poznałam go jako 'Joshu' - to jego instruktorski tytuł. Wyglądał na 30 lat ( tak naprawdę ma 24), od ex au-pair dowiedziałam się tylko, że jest właścicielem szkoły, idolem Tima i mentorem około 250 studentów w swojej szkole. Po wstępnej obserwacji tego, z jakim szacunkiem zwracają się do niego rodzice dzieci i z jakim uwielbieniem skaczą koło niego dzieciaki, przypuszczałam, że pewnie jest ogarniętym życiowo gościem z żoną, dwójką dzieci, golden retrieverem i rzecz jasna z idealnie przystrzyżonym trawnikiem przy idealnym rodzinnym domu, na którego idealnym podjeździe stoi idealny samochód.

Dałam sobie mentalnego liścia w twarz, żeby moja fantazja przypadkiem nie wymknęła się spod kontroli. Zresztą był to mój pierwszy dzień! A kolejne tygodnie to był jeden wielki miszmasz, a w głowie nie było miejsca na myślenie o czymkolwiek innym poza próbą adaptacji w nowym świecie. Nie mówiąc też o tym, że za sobą miałam świeże pożegnania i potrzebowałam bardzo, ale to bardzo dużo czasu dla siebie, by móc ruszyć na przód i pozamykać pewne rozdziały za sobą.

I tak minęły 3 miesiące. Choć po drodze zdarzyło mi się poznać kilku facetów, których mogłabym określić słowem 'zainteresowani', to niestety nie mogłabym jednocześnie powiedzieć o nich 'interesujący'. Zgodnie z planem 2 razy w tygodniu razem z Timem pojawialiśmy się na karate, a ja sobie cichutko siedziałam i tylko patrzyłam. Stopniowo zaczęliśmy wymieniać parę zdawkowych początkowo słów aż do dnia, gdy chłopaki z nim na czele próbowali przekonać mnie do treningu z nimi. Nie mogłam wyobrazić sobie siebie w tej dziedzinie sportu. Moją formą aktywności był taniec, lekkość, zwiewność, a nie boksowanie w rękawicach, które są większe od mojej głowy. Jednak podtrzymywaliśmy te rozmowy i obiecałam pewnego dnia spróbować, co dawało nam od tego czasu niekończący się temat do rozmów. Później tradycyjną drogą znajomości każdej au pair ( tak, tak.. ) dodaliśmy się do znajomych na facebooku, aż końcem grudnia zaczęliśmy wymieniać parę formalnych wiadomości związanych głównie z zajęciami Tima.

Gdy jednak formalne wiadomości zmieniły się w szereg pytań o to i o tamto, wiedziałam, że albo teraz,albo nigdy ! Nie wiedziałam gdzie to wszystko poprowadzi, wiedziałam tylko, że gdzieś w środku od pierwszej sekundy czułam, że chcę się o tym przekonać! Bardzo wolnym tempem poznawaliśmy się, choć z ogromnym dystansem i ostrożnością. Nadal było dla mnie abstrakcją to, że dotarłam do takiego etapu! Choć w duszy bardzo tego chciałam, to niejednokrotnie wątpiłam z przekonaniem, że pakuję się w coś, co nie ma prawa bytu. Ale niektórych spraw oszukać się nie da...

Nasza relacja toczyła się bardzo powoli i naturalnie. Nie, nie poszliśmy na randkę, a on nie próbował mnie oczarować. Zresztą wiedział, że tego nie lubię i to nie zadziała. Znowu ja wiedziałam, że na tym etapie była to już moja walka o coś, o relację, która z dnia na dzień stawała się dla mnie coraz bardziej istotna. Ale przecież nie możemy być łatwe, moje drogie, prawda? Jako szanująca się kobieta nie mogłam dopuścić do sytuacji, w której on będzie zbyt pewny siebie i przekonany o tym, że ma zielone światło. I nie chodzi tu o to, że rozgrywałam jakąś chorą gierkę. Rzecz w tym, że taka jestem. Musiałam zachować zdrowy dystans między sercem a rozumem, co zawsze, ale to zawsze wychodziło mi w życiu na dobre. Wiedziałam, że bez stabilnego gruntu żadnej granicy nie przekroczę.

Nasze pierwsze spotkania to były szybkie wypady na kawę, podwózka do biblioteki, jakieś wspólne zakupy, nic wielkiego. Pierwsze wyjście do kina odbyło się z jego przyjacielem, ale jednocześnie facetem, którego znam, bo pracuje u niego w szkole, był to zatem bardziej przyjacielski wypad. Nie spieszyłam się, ale też zastanawiało mnie, dlaczego tak opornie to wszystko przychodziło. W życiu żaden facet nie doprowadził mnie do takiego stanu, że to ja zaczęłam się niecierpliwić i oczekiwać jakiegoś konkretu. Zaczęłam stopniowo tracić jakąkolwiek pewność, bo po 3 miesiącach intensywnej znajomości, codziennej wymiany wiadomości, nawet przedstawienia bliskim znajomym, zaczęłam mieć naturalną potrzebę dowiedzenia się na czym stoję. Nawet nasze pierwsze spotkanie we dwoje z kinem i kolacją nadal nie dawało mi przekonania gdzie zmierzamy. W życiu nie dałabym się wykorzystać, ani potraktować jako szybka przygoda bez zobowiązań. Nie wierzyłam też, że on mógłby okazać się typem, który chciałby mnie wykorzystać. Nigdy, przenigdy nie zaangażowałabym się w coś bez pewności co do zaangażowania drugiej osoby, jak również pewności co do własnych uczuć. Tylko, że po raz pierwszy to ja byłam pewna, ale tylko co do siebie! Ponadto cały czas towarzyszyło mi przeczucie, że coś jest nie tak...

Aż do połowy kwietnia...
Do tego czasu wiedziałam jedno. Mimo braku pewności co do głębszych uczuć wiedziałam, że staliśmy się dla siebie świetnymi przyjaciółmi. Czułam, że jest osobą, która naprawdę dba o mnie i mogę na niego liczyć o każdej porze dnia i nocy. To samo dotyczyło mnie, choć jako au-pair nie miałam tak naprawdę wiele do zaoferowania.
Aż do momentu, gdy moja host rodzinka wyjechała na tygodniowe wakacje na Florydę. Widocznie los chciał, że w tym samym czasie szkoła Jobina została doszczętnie zalana, a on tymczasowo został bez dachu nad głową, ponieważ na dole ma swój apartament, dzięki czemu nie musi wracać do rodzinnego domu każdego dnia późno po pracy. Z pomocną ręką pojawiłam się ja, a raczej mój pusty dom. Możecie teraz pomyśleć z perspektywy bycia au-pair, ale jak to obcego wziąć do domu. Co na to hostka ? Hostka pod tym względem jest zawsze bardzo, ale to bardzo wyluzowana, więc jeszcze przed wyjazdem powiedziała, że ufa mi i jeśli nawet ktoś będzie nocował u nas w tym czasie, to nie ma najmniejszego problemu. Cóż, zapewne nie przewidziała, że będzie to instruktor mojego młodego...

Był to spory sprawdzian, a ten tydzień wiele zmienił. Wiedziałam, że od tego czasu sprawy albo potoczą się w lepszy kierunku i będzie z tego coś wielkiego, albo posypią się całkowicie. Maj był miesiącem, gdy wiedziałam, że mam już pełne prawo oczekiwać albo wyraźnych konkretów, albo wyjaśnień. Cały czas jednak brakowało kropki nad i, a ja robiła się coraz bardziej sfrustrowana i niecierpliwa. Choć spotykaliśmy się już wtedy regularnie, to wszystko zostawało nieujawnione, między nami. Nie wiedziałam, czy to chodziło o mnie, czy o jego.

I przyszedł czerwiec. Czerwiec był miesiącem przełomowym. Wylatując na wakacje z Kalifornii leciałam już z pełny przeczuciem tego, że jestem z kimś mentalnie związana. Zauważyłam po sobie, że nie interesuje mnie nikt inny, ale on. Nie szukałam, nie rozglądałam się, nie chciałam nawet myśleć o nikim innym, choć teoretycznie właśnie leciałam na wakacje mojego życia i mogłam szaleć do woli! Ponadto moi znajomi z Polski, a w tym facet, z którym spotykałam się przed wyjazdem do USA, podróżowali w Kalifornii i mieliśmy zaplanowane wspólne spotkanie. Jak się później okazało Jobin był przekonany, że ten wyjazd wszystko zmieni, że nie bez powodu spotykam się w Kalifornii z... nazwijmy to wprost...byłym! Ale nasze spotkanie było wyłącznie spotkaniem przyjacielskim. A ja każdego dnia będąc z dala od Jobina przekonywałam się, że nie ma w moim życiu miejsca dla nikogo innego.

Wiedziałam jedno, kalifornijskie wakacje rozwiały wiele wątpliwości zarówno z jego jak i mojej strony i byłam pewna, że mam do kogo wracać. Zaraz po przyjeździe wiedziałam też, że spotkam się z mężczyzną, który już teraz należy do mnie. Że choć przed nami jeszcze wiele rozmów, wyjaśnień, odpowiedzi na milion pytań, to wszystko działo się po coś - po to, byśmy mogli oboje dojść do tego etapu pewni co do siebie nawzajem.

Choć wszystko trwało stosunkowo długo, było warte czekania. Wszystko toczyło się idealnym tempem, by niczego nie żałować i żeby każdy etap doczekał się właściwego czasu i miejsca.

Tak więc, oficjalnie, od 29 czerwca 2014 jestem z mężczyzną, który jest dla mnie wszystkim. Jest czymś więcej, niż oczekiwałam od kogoś, z kim chce się związać na poważnie.
Wtedy właśnie zaczęła się prawdziwa przygoda. Poznałam życie od zupełnie innej strony. I nie jest to perspektywa życia au-pair. Tak naprawdę nie było łatwo mi oswoić się z niektórymi rzeczami. Nauczona skromnego au-pairowego życia nagle stałam się ' boss'es girlfriend', traktowana jak księżniczka, choć nigdy nie było to moim życiowym celem. Kilka razy nawet bałam się, że nie podołam takiemu poziomowi życia. Dopiero wtedy tak naprawdę uświadomiłam sobie z jak wysoko postawionym mężczyznom mam do czynienia i jak wielu rzeczy będę się musiała nauczyć...

Ale o tym wszystkim, a przede wszystkim o decyzji jaką obecnie podjęliśmy odnośnie przyszłości... kolejnym razem! Chciałam jakoś wyraźnie oddzielić od siebie te dwa rozdziały :)

cdn ...

P.





Read More

sobota, 31 stycznia 2015

W Ameryce można schudnąć - czyli o zmianach w moim wyglądzie słów kilka!

Zawsze, ale to zawsze miałam tendencje do bycia 'pączkiem'. Byłam jednym z tych dzieci, które dorośli lubią tarmosić za policzki używając określeń : pucuś, pysia i inne pitu pitu. Zawsze sobie to tłumaczyłam, że jestem po prostu 'grubej' kości. Mam dosyć szerokie ramiona, tendencję do boczków, mimo iż jestem bardzo wąska w pasie oraz szybkiego odkładania się tłuszczu na brzuchu. Tyłek dosyć płaski, ale bardzo solidne nogi ( niemalże 10 lat tańca zrobiło swoje). Nie dane mi było być typem prima baleriny ze smukłymi, długimi,szczupłymi kończynami!

Gdzieś mniej więcej w wieku 15-16 lat zaczęłam moje zabawy z przeznaczeniem, kombinując jakby tu 'schudnąć' nie rozumiejąc jeszcze do końca jak z głową do tego podejść. Eksperymentowałam latami, chudłam na zmianę zapuszczając się tak bardzo, że nieraz czułam się w swoim ciele tak źle, że odpuszczałam planowane wcześniej imprezy czy spotkania. Żeby sobie pomóc 'zajadałam' smutki pizzą i czekoladą. 
Nie było źle, nigdy nie doprowadziłam się do jakiegoś złego stanu, mam też wrażenie, że budowa mojego ciała jest taka, że na pewnym etapie po prostu już więcej przytyć nie mogłam. Ale zawsze wiedziałam, że mogę wymagać od siebie więcej, nie marzyłam o figurze modelki, bo wiedziałam, że choćby ze względu na niski wzrost nie jest mi to dane. Ale marzyłam o szczupłej sylwetce, by bez problemu ubrać na wiosnę krótkie spodenki i bluzkę przy ciele. Nie miałam jakiegoś szczególnego motywatora, lubiłam to robić dla samej siebie, choć wiadomo fajnie byłoby być postrzeganą jako atrakcyjna, zadbana i zgrabna.
Proszę nie odebrać mnie źle, nigdy nie uważałam się za otyłą jak również rozumiem problematykę osób naprawdę otyłych, którzy w tej kwestii walczą o zdrowie. Wypowiadam się jako młoda dziewczyna, która zawsze marzyła o szczupłej, wysportowanej i zdrowej sylwetce, ale na własne życzenie ( czyt.lenistwo i obżarstwo) często była po prostu w tym temacie zaniedbana, zapuszczona. 

Mogłabym opowiadać godzinami zapewne, bo jak wspomniałam zaczęłam eksperymenty dosyć wcześnie, ale skupię się może w końcu na tu i teraz, kiedy w końcu, po latach, dojrzałam do właściwej definicji odchudzania i zdrowego stylu życia i co najważniejsze, osiągnęłam swój cel.

Gdy przyjechałam do Stanów ważyłam mniej więcej 55kg, od lat była to moja średnia waga, przy moim wzroście 1,58m. była optymalna, ale nie satysfakcjonująca. I zaczęły się wzloty i upadki.. Na początku ścisk w żołądku, więc przez pierwsze dwa tygodnie moim głównym posiłkiem było jabłko z jabłkiem. Po mniej więcej miesiącu, gdy mój organizm przestawił się na amerykańskie warunki zaczęła się fascynacja masłem orzechowym, tutejszymi słodyczami. Moja waga skakała raz w dół, raz w górę, wiadomo. Mimo, że jak każda przeciętna au pair zapisałam się na siłownię, nie umiałam utrzymać balansu. I powiedzmy mniej więcej rok temu, w styczniu, zaczęła się moja prawdziwa przygoda z odchudzaniem.

Styczen/luty/marzec 
Były to miesiące pod nazwą 'Jest tak zimno, nie chce mi się wychodzić z domu, a do tego najprawdopodobniej ON nigdy nie zwróci na mnie uwagi, więc mam to w dupie, zjem jeszcze trochę czekolady i przejem czipsami'. Nawet wspominając z koleżanką obie przyznajemy, że zmieniłam się wówczas w małego prosiaczka :) Niestety nie mam zdjęcia z tego okresu, zauważyłam moją tendencję na facebooku do niedodawania zdjęć w okresie, w którym czułam się bardzo źle w swoim ciele. Zaniedbałam siłownię, ładowałam w swoje ciało tyle jedzenia, że bolała mnie wątroba. Śmiało mogę powiedzieć, że był to chyba najgorszy okres w moim życiu, a wagowo skoczyłam do około 60kg ( tak, wiem, w dalszym ciągu to nie jest jeszcze tragedia, ale każdy ma swoją definicje zaniedbania, prawda?). 

Kwiecień/maj
Tym razem z 'ON nigdy nie zwróci na mnie uwagi'  miesiące te zmieniły się w 'jasna cholera ON mnie jednak lubi, co teraz?'. Zawsze podkreślam, że wszelkie zmiany w moim ciele zachodzą dla mnie samej. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że mój facet nie grał w tym wszystkim żadnej roli. Tym bardziej, jak spotykacie się z instruktorem sztuk walki, którego sześciopak jest na wielkim afiszu w jego własnej szkole, gdzie jest właścicielem i głównym instruktorem. 
Jednak, popełniłam ogromny błąd. Ogromny. Ale, że postanowiłam być szczera z Wami, to mówię, jak jest. Nie mogłam przestać się zajadać, zwłaszcza, że mój żołądek był trochę porozciągany. Żeby sobie 'ułatwić' zadanie, zaopatrzyłam się w jakieś środki oczyszczające, zakrawające niemal o przeczyszczające. Miał być tylko raz, potem dwa...Ostatecznie kilka razy zrobiłam misję : najedz się do syta, a potem nażryj się magicznych tabletek z serii 'szybko i łatwo' i wszystkiego się pozbędziesz. No niestety. Dziś nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Brakowało mi cierpliwości, chciałam na szybko, nie licząc się z tym, ze mogę sobie szkodzić. Nie mogę powiedzieć, że jakoś odbiło się to na mnie. Przez jakiś czas miałam na pewno bardzo rozregulowaną przemianę materii i kilka razy bolał mnie żołądek. Ale dziwić się? Robić sobie taką krzywdę? Na szczęście ogarnęłam się w porę i wiedziałam, że jak tak dalej pójdzie, to bardzo, ale bardzo sobie zaszkodzę. Wake up!

Czerwiec/Lipiec
Czerwiec był miesiącem moich wakacji w Californii. Udało mi się zmobilizować 2 tygodnie przed i wyskoczyć na siłownię kilka razy, ograniczyć trochę słodyczy. Waga spadła, ale niestety dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak bardzo odłożyło mi się na ciele wszystko to, co wpakowałam w siebie przez ostatnie 3-4 miesiące. Gdy robiłyśmy w Californii zdjęcia, wówczas zauważyłam to, jak bardzo się zaniedbałam. I tak naprawdę wtedy powiedziałam sobie ostateczne KONIEC Z TYM. Zaraz po Californii zaczęłam bardzo, ale to bardzo intensywną pracę nad siłą woli przede wszystkim. Dodatkowym motywatorem było to, że od 29 czerwca oficjalnie byliśmy razem, więc był to przełom w moim życiu i jednocześnie czułam, że początek czegoś nowego, lepszego, wartego walki o swoje ciało i umysł . 

Sierpień - Listopad
Te 4 miesiące, to typowe 'dwa kroki w przód, jeden w tył'. Małymi krokami siłownia wpisała się w mój tygodniowy grafik, ograniczyłam słodycze, zaczęłam rozglądać się za zamiennikami niektórych produktów. Stopniowo waga zaczęła spadać, wahać się w granicy 54-53 kg. Czułam, że zaczynam kontrolować sytuację. Wiadomo były słabsze dni, szczególnie na uwielbiany przez nas PMS, ale potem szybko się ogarniałam i wracałam do pracy nad sobą.

Grudzień
Waga - 52 kg. Uświadomiłam sobie, że od kilku już miesięcy tematyka odchudzania w mojej głowie zmieniła się na zdrowy styl życia, aktywność, odpowiednią ilość snu, poranną szklankę wody z cytryną każdego dnia, ostatni posiłek około godziny 6-7pm, siłownię przynajmniej 2 razy w tygodniu co najmniej godzinkę. Postanowiłam do niczego się nie przymuszać, udało mi się osiągnąć cel, jakim było 52 kg wagi, żeby moje 'odchudzone' ciało stało się podstawą dla zdrowej rzeźby, mięśni. W grudniu też oficjalnie zaczęłam treningi kickboxingu z moim chłopakiem, a każdy trening z nim to prawdziwy killer dla wszystkich możliwych partii mięśni.

Styczeń
Piszę dziś post, po tym jak początkiem miesiąca zdecydowałam się na zakup 14dniowego organicznego, naturalnego detoxu herbacianego 'Skinny Fox Detox' ( o tym detoksie chciałabym napisać osobny post połączony z moimi zmianami żywieniowymi, bardziej szczegółowo w tym temacie jeśli ktoś byłby zainteresowany). Jeśli którakolwiek z mieszkających w Stanach dziewczyn miałaby ochotę spróbować na sobie, proszę o kontakt, a dam namiar z kodem rabatowym :) Celem było oczyszczenie organizmu z toksyn, jak również z pokładu tłuszczu. Tym sposobem, dziś, 31 stycznia 2015 po detoksie oraz z wprowadzonymi nowymi zasadami żywienia ważę 49kg (tutejsze 108.4 lbs)! Na swoim ciele mogę zauważyć już zarys mięśni, widzę, jak moja sylwetka się zmienia. To nie kwestia miesiąca, dwóch. Myślę, że mogę powiedzieć, że przełom zaczął się w czerwcu, odchudzanie do listopada, a pełnowartościowa praca nad ciałem i umysłem to kwestia dwóch ostatnich miesięcy na już przygotowanym do tego odpowiednio ciele.

Na sam koniec, chciałam podać kilka wskazówek, prostych codziennych czynności, dzięki którym krok po kroku udało mi się osiągnąć to, co widać na załączonych obrazkach.

* szklanka gorącej wody z cytryną każdego poranka
* jestem miłośniczką kawy, nie umiem sobie odmówić porannej przyjemności, jednak staram się ograniczać ją do 1 dziennie, a w ciągu dnia zielona herbata
* dużo, dużo wody w ciągu dnia, od rana przygotowuje sobie ogromny kubek z wodą i popijam przy każdej możliwej okazji
* szklanka wody przed posiłkiem
* zamiana cukru zwykłego na brązowy
* owsianka jako oczyszczające śniadanie, zamiast na mleku robię na wodzie, żeby ograniczyć ilość kalorii, ale codziennie dodaję inne owoce, truskawki, jabłka, gruszkę, jagody, żeby nadać smak; opcjonalnie miód



* ostatni posiłek około 4 godziny przed snem, u mnie okolice godziny 6-7pm
* nie kupuję słodyczy, nie patrzę na nie w sklepach... organizm potrzebuje około 2 tygodni, żeby nie czuć potrzeby słodkiego, potem jest już tylko lepiej!
* owoce, dużo owoców
* bardzo, ale to bardzo sporadyczne spożywanie pieczywa, jak już to whole weat
* gdy bardzo ciągnie do słodkiego - batony muesli, granola, whole weat cookies z ciemną czekoladą
* masło orzechowe, moja miłość, ale w ograniczonej ilości nie więcej niż łyżka stołowa dziennie, a najlepiej przed treningiem, bo to dawka dobrych kalorii dla organizmu
* siłownia - 3 razy w tygodniu, trenuję głownie brzuch, nogi i pośladki, ramiona niekoniecznie, nie chcę być napakowana, a poza tym ramiona trenuję tu: (patrz punkt niżej)
* kickboxing - 2 razy w tygodniu godzinny trening - tu mam spalanie około 1500-1800 kalorii w godzinę i pracę wszystkich partii mięśni
* przynajmniej 7-8 godzin snu

Stałam się również maniaczką zdrowych przepisów, 90% moich grup na Instagramie to zdrowe przepisy, porady, wskazówki. Cały czas się uczę i rozwijam w tym temacie, a mój facet się tylko cieszy, bo jest królikiem doświadczalnym : ja gotuję - on je. Nie jestem zwolenniczką specyficznych diet z określonym jadłospisem - próbowałam, ale nigdy nie udało mi się utrzymać. Nie chcę się katować i jeść czegoś, na co nie mam ochoty, dlatego pracuję nad własnym jadłospisem, eksperymentuję, jeśli ktoś miałby ochotę, to i tym mogę się podzielić. Zaznaczam, że lubię eksperymentować w kuchni, ale zazwyczaj moje potrawy są dość proste i staram się dobierać ogólnodostępne składniki! :)

Dodatkowo, czekam na przesyłkę kolejnej partii herbatek, głównie ze względu na to, że detoks herbatkowy zalecany jest na 28 dni. Ja zamówiłam 14 dni ze SkinnyFoxDetox, a teraz czekam na przesyłkę SkinnyTeatox by porównać zarówno działanie, jak i smak. Dlatego właśnie jeden z postów poświęcę głównie detoksom herbatkowym i wskazówkom, które oni zalecają i dzięki którym jeszcze bardziej zeszłam z wagi!




I na sam już koniec kilka słów. Być może post długi, ale chciałam ukazać, jak stopniowo dojrzewałam do definicji bycia FIT. Musiałam potknąć się kilka razy, popełnić parę błędów, by na ich podstawie dojść do swojej własnej perfekcji i stać się dla samej siebie inspiracją i motywacją. 
Obecnie nie chcę już bardziej schodzić z wagi, ale coraz bardziej intensywnie pracuję i pracować będę nad sylwetką, rzeźbą,a przede wszystkim na dbaniu o to, co w środku. 

Patka 'przed' 55-60kg

Patka 'po' 52-55kg

Patka DZIŚ! 49kg
                                   
Być może nie wszyscy są zainteresowani dzisiejszym postem, nie mniej jednak mam nadzieję, że znajdzie się parę osób, którym udało się wyciągnąć coś dla siebie! 

P.

PS. Jeśli ktoś ma jakieś sprawdzone, fajne poradniki, strony internetowe, instagramy, pinteresty, grupy wsparcia, ciekawe strony z przepisami czy wskazówkami, to byłoby super podzielić się nimi tutaj, z chęcią skorzystam!


Read More

czwartek, 29 stycznia 2015

O moim życiu NOW - zapowiedź serii postów!

Z moją systematycznością jak zwykle wyszło jak zwykle. Ale nie ma tego złego ... są rzeczy ważne i ważniejsze!

Cały styczeń staram się porządkować swoje życie, zaczynając od pokoju, niepotrzebnych już ubrań, selekcji kosmetyków, poprzez odpisywanie znajomym, rozmowy na skype z rodziną, przyjaciółmi, aż po planowanie niedalekiej i tej troszkę dalszej przyszłości.

Patrząc na swoje życie dziś uświadomiłam sobie, że sama dla siebie stałam się inspiracją, nigdy wcześniej z takim zaparciem nie dążyłam do osiągnięcia celów, w życiu też tak szczegółowo nie dane mi było wszystkiego planować. Na chwilę obecną wiem, że jest o co walczyć, gdy osiągnęłam już tak wiele, a moje życie wywróciło się o 180stopni. 

Jestem zwolennikiem zasady, że najlepsze początki są wtedy, gdy umiemy zamknąć za sobą niektóre sprawy, by nie musieć po drodze oglądać się za siebie i zastanawiać, czy aby wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Takie śmieszne porównanie, ale podobnie jest, gdy wychodzisz z domu, nie koncentrujesz się na tym, co robisz... i nagle pół godziny później zamartwiasz się, czy aby na pewno wyłączyłeś żelazko z gniazdka. Martwisz się dopóki nie wrócisz do domu, nieraz musisz anulować swoje plany bo nie daje Ci to świętego spokoju dopóki nie upewnisz się, że dom jest bezpieczny. Nie zapomnę nigdy, gdy jakieś 15 lat temu na wakacjach w Chorwacji, po mniej więcej 5 dniu pobytu moja mama dosłownie podskoczyła na leżaku ze swoim : Patka, nie mam zielonego pojęcia czy wyłączyłam gaz. Cóż, mamo, nie mam zielonego pojęcia, czy mamy gdzie mieszkać po powrocie z wakacji. 
To, o czym mówię, przekładam na swoje życie teraz. Wiem, że jeśli nie skoncentruję się na 'tu i teraz', będę błądzić po przeszłości odbierając sobie przyjemność w teraźniejszości, co rzutować będzie również na moją przyszłość.

Zwykle byłam bardzo spontaniczną osobą, ale z wiekiem (strzeliło mi w ubiegłą sobotę 24) uświadamiam sobie jak wiele profitów wyciągam ze szczegółowego planowania, umiejętności rozgraniczenia między tym, co w sercu, a co w głowie. To najlepsza rzecz jakiej nauczyłam się tutaj w Stanach, dzięki której jestem gotowa na podjęcie bardzo ważnych życiowych decyzji. Czuję, że w końcu kontroluję swoje życie, ciało, umysł, obawy i plany. 

Jak wspomniałam w pierwszym chyba poście, na tym blogu chciałabym opisać zmiany, jakie nastąpiły w moim życiu i jak udało mi się je osiągnąć. Każda dziewczyna ma swoją historię, każda ma swoje motywy, inspiracje, osiągnięcia. Obserwując blogi au pair, jak również fora, fanpage'e, mogę śmiało powiedzieć, że dla każdej osoby wyjeżdżającej do US wyjazd jest etapem przełomowy w życiu każdej i każdego au pair. Naprawdę ! Czujemy, że możemy więcej!

W kolejnych postach chciałabym pokrótce opowiedzieć i o mojej historii.

* W pierwszym poście opiszę swoją drogę do idealnej sylwetki, zdrowego ciała, moje oczyszczanie toksyn z organizmu, aktywny styl życia, regularne treningi na siłowni oraz treningi kickboxingu z moim facetem, a co za tym idzie zdrowy umysł i pozytywne nastawienie każdego dnia. 

* W drugim poście, który prawdopodobnie powinnam podzielić na kilka mniejszych, chciałabym ujawnić trochę z prywatnej strony mojego życia, czyli o moim związku, jego początkach i tym jak daleko oboje dotarliśmy. Nie ukrywam, że to właśnie ON jest moim głównym motywem, dla którego już oficjalnie zadecydowałam się zostać w USA. Gdyby ktoś opowiedział mi moją własną historię, pewnie nie uwierzyłabym, albo pomyślała,że takie rzeczy zdarzają się w bajkach. Cóż... najwidoczniej dane mi było mieć swoją własną bajkę :)

* W kolejnym poście chciałabym poruszyć kwestię planów na przyszłość. Od dłuższego czasu siedzę w temacie wizy studenckiej oraz innych rodzajach wiz i właśnie na podstawie zdobywanych przez jakieś pół roku informacji podjęłam niedawno decyzję którą drogą ja będę podążać i co wspólnie zadecydowaliśmy na temat mojego legalnego pobytu USA.

* Idąc dalej... po bardzo poważnych niedawno przebytych wraz z moim mężczyzną i mamą rozmowach zobaczyłam światełko w tunelu odnośnie przyszłości. W głowię kreuję już plany co chciałabym tu robić, gdzie pracować, spełniać się jako 'kobieta idealna' dla mojego faceta, który jest ideałem dla mnie. Niedługo rozpoczniemy poszukiwania mieszkania, byśmy mogli wystartować zaraz po ukończeniu mojego programu we wrześniu.

* Nie zapomnę również o tematyce au-pair, wszak niedługo w okolicach maja/czerwca wraz z host rodzinką będziemy poszukiwać nowej au-pair dla mojego małego Tima, więc i tematyka mojego au-pairowskiego stylu życia w zapomnienie nie pójdzie.

To taka mała zapowiedź, nie miałam jeszcze czasu tak naprawdę rozkręcić tego bloga, jednak teraz gdy dane mi było nadrobić trochę zaległości pozytywnie nastawiam się i mam nadzieję, że zacznie to jakoś sprawnie funkcjonować. 

Jeśli odwiedzacie bloga bądź zamierzacie zaglądnąć od czasu do czasu, bardzo proszę o jakiś maleńki komentarz. Nie, nie dlatego, że zbieram komentarze by podbudować swoje ego, ale głównie dlatego, by mieć jakikolwiek obraz tego, kto tu zagląda, jeśli w ogóle!

Pozdrowienia z zasypanego Nowego Jorku!

P. 

ps. Zdjęcie zrobione w ubiegłą sobotę, w dniu moich 24 urodzin. Pracowałam nad sobą przez ostatnie miesiące, by móc samej sobie sprezentować właśnie taką formę. I o tym w kolejnym poście!


Read More

poniedziałek, 5 stycznia 2015

O plusach i minusach bycia au-pair ... okiem au-pair i nie-au-pair

Gdyby ktoś zapytał mnie, czy zdecydowałabym się na przyjazd do USA jako au-pair raz jeszcze, odpowiedziałabym : TAK ! Nawet teraz z perspektywy czasu okiem krytyka uważam, że program daje nam ogromne szanse, doświadczenie a przede wszystkim lekcję, jakiej nie nauczą nas w żadnej szkole.

O plusach...

Wszyscy wiemy jak ciężko jest przebywać legalnie na terenie Stanów Zjednoczonych nie mając tu rodziny, nie mając zbyt dużych środków na koncie, szczególnie będąc wciąż na etapie zdobywania edukacji. Bilety do tanich nie należą, jak również podróżowanie i utrzymanie się, szczególnie gdy przeliczamy złotówki na dolary. No i przede wszystkim wiza, nie każdy ma warunki do zdobycia wizy turystycznej, wizy studenckiej bez wykazania ogromnej kwoty, nie mówiąc już o pracowniczej, gdzie bez znajomości i naprawdę dobrego gruntu ani rusz. I nagle odkrywamy program au-pair dający nam szansę przebywania na terenie USA przez rok, ba, nawet dwa, jeśli decydujemy się na przedłużenie programu. Kosztuje nas to w zasadzie niewiele, jest to jednorazowa inwestycja związana z kosztami agencji, przygotowań, kupna odpowiedniej walizki i tak dalej ( aczkolwiek, wiadomo, niekoniecznie). Po przylocie do USA od naszej pierwszej tygodniówki, biorąc pod uwagę, że nie musimy płacić za nocleg i wyżywienie, w zasadzie jesteśmy w stanie utrzymać się same. Odkąd jestem w USA już 1 rok i prawie 4 miesiące nie potrzebowałam żadnego wsparcia materialnego ze strony rodziny z Polski. Zdarzyło mi się pożyczyć pieniądze tu na miejscu, ale na podróże i przyjemności, bez czego oczywiście udałoby się obejść gdybym umiała usiedzieć na miejscu i oszczędzać. Ale nieważne, zmierzam od tego, że przez rok czasu za 200$ tygodniowo jesteśmy w stanie zrobić fajne zakupy, wyjechać na super egzotyczne wakacje do Californi, czy na Florydę, Hawaje, Bahamy, czy do Meksyku. Raz na jakiś czas w weekend możemy wybrać się na krótki wypad na Niagara Falls, czy zobaczyć Waszyngton, Filadelfię, Boston, Atlantę, Chicago...cokolwiek nam siedzi w głowie. Dla tych, którzy wolą raczej siedzieć na miejscu i korzystać z rozrywek, pensja au pair wystarczy na to, by każdego tygodnia móc pozwolić sobie na wypad do kina, kręgle, do przyjemnej restauracji, imprezę na Manhattanie, koncert czy po prostu..zakupy! Tak, nie oszukujmy się, wszyscy lubimy zakupy, a Ameryka daje nam niezliczone możliwości pod tym względem, niekończące się wyprzedaże, zniżki, kupony, groupony na produkty, na które w Polsce nie byliśmy sobie w stanie wcześniej pozwolić. A, jeszcze jedna sprawa, edukacja. Dostajemy 500$ na naukę w wybranej uczelni, czy szkole, czy gdziekolwiek ... super, prawie możemy nazwać się 'studentami', co nie ? (sarkazm)..
Ponadto bycie au pair to beztroski stan umysłu, bez myślenia o rachunkach, remontach, naprawie samochodu czy o tym, co włożyć do lodówki. Wszystkim tym, z założenia, martwić się ma rodzina goszcząca, a my za 200$ jesteśmy jednocześnie opiekunkami do dzieci jak również członkami rodziny, dodatkową pomocną dłonią przy porządkach czy drobnych obowiązkach domowych.

Brzmi naprawdę nieźle, prawda ? Ale jak to wygląda w rzeczywistości ... ?

Osobiście jestem typem, który jak czuje, że jest w komfortowej sytuacji, to znaczy, że jest mi za dobrze i zapewne daję z siebie zbyt mało. Wizja programu au pair była dla mnie tak doskonała, że chciałam dać jak najwięcej z siebie rodzinie, u której zamieszkam. W końcu USA to marzenie, pieniądze nigdy się dla mnie tak naprawdę nie liczyły, a przecież mogę im pomóc nawet więcej niż powinnam, bo nie wyrabiam tych 45 godzin tygodniowo, no to czemu nie. Mieszkanie z nimi pod jednym dachem... no dobra, może poniekąd niekomfortowe, ale do przeskoczenia, w końcu będziemy jak jedna wielka rodzina.
Takie własnie miałam myśli na początku.. i w dalszym ciągu jest w tym dużo prawdy, jednak widzę też drugą stronę medalu.

Przede wszystkim.. zastanawialiście się kiedyś, czy rodzina w związku z naszą obecnością wpłaca do agencji jakieś pieniądze ? No tak, agencja to biznes, więc oczywiste, że tak. Ale czy wiedzieliście o tym, że agencja za naszą miesięczną pracę dostaje prawie drugie tyle ze strony host rodziny ? Czyli przykładowo jeśli host rodzina płaci nam tygodniowo 200$, to agencji płaci niemal drugie tyle. Gdzie tu jest sprawiedliwość, pytam? Agencja nie ma nic wspólnego z moją pracą, nigdy na oczy nie widzieli chłopca, którym się opiekuje. Nie agencja wstaje rano po 6, by być pierwszą osobą którą dzieciaka widzi i która przygotowuje go do szkoły. Nie agencja odkurza, myje naczynia, gotuje. Również nie agencja podporządkowuje w zasadzie cały plan dnia pod odbiór chłopca ze szkoły, odrobienie z nim zadania, podanie jedzenia, wożenie na zajęcia dodatkowe i zapewnienie rozrywki. Nie agencja stresuje się, gdy coś jest nie w porządku. I nie agencja poniesie odpowiedzialność, gdyby, nie daj Boże, coś złego się stało. Sprawa finansowa z agencją wyszła w moim przypadku na jaw przy okazji przedłużania programu, gdy okazało się, że hostka za przedłużenie programu ze mną musi agencji zapłacić, uwaga ... 8tys dolarów. Nie winię host rodziny, mam po prostu dziwny niesmak w kierunku agencji, które zarabiają ogromną kasę na dziewczynach, które za stosunkowo małe pieniądze będą robić wszystko, co im się wmówi, bo przecież jesteśmy w Ameryce, a to do szczęścia nam wystarczy.
Kolejna sprawa...wypłata. 200$ tygodniowo, o których pisałam wyżej, które fakt,wystarcza na to, abyśmy mogły sobie żyć tutaj na całkiem fajnym poziomie, a jeszcze jak zaczniemy przeliczać na polskie to wyjdzie nam niezła kwota jak na polskie warunki. Ale jesteśmy w Ameryce. Czy wiecie, że przeciętna niania, stereotypowo przedstawią ją jako hiszpankę z bardzo, ale to bardzo słabym angielskim, zazwyczaj bez wykształcenia, zarabia około 600$ tygodniowo. I nie ma, że zostanie dłużej, jeśli rodzic wraca później z pracy. Nie ma,że będzie jej zależało, żeby chłopiec miał dobre oceny. Nie wyprasuje świeżo wypranych koszulek i nie zapyta 'co byś dzisiaj zjadł na obiad'. To osoby, które wykonują swoją pracę z formalnym uśmiechem na twarzy, a minutę po czasie zakończenia pracy, który mają w kontrakcie, są już w samochodzie bądź autobusie w drodze do domu. Nie chcę, żeby to brzmiało, jakby wszystkie były bezduszne i zapatrzone w same siebie. Zmierzam do tego, że jak rodzic ma nianie i wyraźne warunki pracy, to się ich trzyma. Jak rodzic ma au-pair, to wie, że au-pair się dostosuje. Że au-pair w ostatniej chwili anuluje swoje plany i jeszcze zapyta, czy nie potrzebują oni troszkę więcej czasu dla siebie.
Dodatkową kwestią jest to, że często au-pair zostają dziewczyny po studiach, przykładowo ja ukończyłam licencjat z pedagogiki społeczno-opiekuńczej. Studia jeszcze o niczym nie świadczą, szczególnie, że wszyscy wiemy, że nieraz to jest tylko papierek. Ale ja robiłam swoje najlepiej jak mogłam, czerpałam ze studiów jak najwięcej by w przyszłości być efektywną jeśli dane mi będzie pracować z ludźmi. Moje pewnego rodzaju zdolności których jestem w pełni świadoma, empatia, wczucie się w czyjąś sytuację, komfortowa komunikacja z ludźmi i umiejętność słuchania plus anielska cierpliwość niejednokrotnie pomagały mi w życiu, przynajmniej przez dotychczasowe prawie 24 lata życia. Cóż. Czasy są takie, że za takie umiejętności dziś się płaci, szczególnie, że w dzisiejszych czasach wielu osobom, a już zwłaszcza amerykańskim mamusiom i tatusiom właśnie tego brakuje.

Następnie...edukacja. Pamiętam jak zobaczyłam informację o 500$ przeznaczonych na edukację. Przeliczyła szybko na polskie, hm...ponad 1500zł. No cóż. To sporo, a zwłaszcza, że w Polsce mamy dostęp do edukacji za darmo, więc to 500$ to pewnie wypas. No cóż. Kolejny raz nie jesteśmy w Polsce, ale w Ameryce. Tu 500$ to pestka, a szczególnie już na edukację. Wiele au-pair wyobraża sobie siebie na amerykańskich uczelniach, z pięknym różowym notesikiem i Starbucksow'ą kawą. Cóż. Rozczaruję Was. Kursy, na które au pair może sobie pozwolić,to zazwyczaj jakieś strikte dostosowane do nas weekendowe kursy 'dla odhaczenia kredytów', bądź po prostu kilka spotkań na kursie językowym. Nie mówię,że źle. Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, jednak to nie jest tak, jak nam się wydaje, że dają nam tak wiele. Ten element odbycia szkoły to w większości czysta formalność, bo kursy, na które faktycznie chciałybyśmy iść, kosztują dużo dużo więcej i szkoda nam wykładać z własnej kieszeni, bądź zwyczajnie nasz grafik nie współgra z grafikiem zajęć w szkole.
Ja sama odbyłam 3 różne kursy w 3 różnych uczelniach i nie żałuję. Było fajnie, zawsze wyciągnęłam coś nowego z zajęć i oczywiści to doceniam. Jednak edukacja w programie au-pair jest czymś, co będzie na ostatnim miejscu. A 500$, które wydaje się być tak wiele, jest niczym w porównaniu do dziesiątek tysięcy, które Amerykanie muszą wydać na edukację swoich dzieci.

Dalej... Jak wspomniałam, niejednokrotnie nie przepracuję w tygodniu moich 45 godzin. Wynika to z tego, że mam bardzo niestabilny, szczególnie w weekendy, grafik, ale o moim planie zajęć być może w kolejnym poście. Jednak mimo to nie zdarzyło się, żebym nie była w pogotowiu gdy hostka mnie potrzebuje. Moje plany zawsze staram się podporządkować pod ich plany, żebym nie czuła się winna, że nie ma mnie tam, gdy być powinnam. I wiem, że w gruncie rzeczy to moja wina, bo ich rozpieściłam. Mogłam przecież od początku walczyć o bardziej konkretne warunki pracy, wyraźne godziny,jednak wiedziałam, że nie tego Ona ode mnie oczekiwała, jak również ja nie chciałam być tylko robotem w domu, w którym mam spędzić jeden rok, a teraz już drugi . Wiem, że w dużej mierze taki luz w naszych relacje doprowadził do poczucia bezpieczeństwa i komfortu, no ale ...

... często jest tak, że choć staracie się trzymać zdrowy dystans i granice pomiędzy czasem pracy a prywatnym, po roku mieszkania z kimś pod jednym dachem ta granica się zaciera. W momencie gdy widzicie błędy rodzicielskie hostki, które są totalnym zaprzeczeniem waszych życiowych wartości, łatwo przychodzi o frustrację i irytację. Miałam nieprzyjemność odczuć to ostatnio na własnej skórze, gdy przez 3 tygodni hostka siedziała w domu najpierw z powodu choroby, a później oczywiście z powodu świąt. Uwidoczniły się wszystkie niedociągnięcia i braki z jej strony. Choć mój mały Tim słucha mnie i nie mogę narzekać na moją pracę z nim gdy jestem z nim sama ( dzięki Bogu większość czasu w tygodniu), to jednak jego czas z mamą doprowadza mnie do szału. Manipuluje nią, ona stara się kupować jego miłość by jakoś wynagrodzić mu swoją nieobecność. Nie wiem jeszcze jak to jest być mamą, ale wiem, po prostu wiem, że ona dobrą mamą być nie potrafi. Brak cierpliwości prowadzi do braku zasad, a brak zasad do braku konsekwencji. W związku z tym mały ma, czego tylko zapragnie, a większość zdobywa płaczem i histerią.W drugi dzień świąt wszyscy jechali do pobliskiego sklepu, ponieważ wśród tony zabawek pod choinką nie było tej, na którą akurat wtedy miał ochotę. Obserwacja tego 'zjawiska', bo tak to mogę nazwać, przez 3 tygodnie totalnie wyszarpała moją anielską cierpliwość. Ja sama zrobiłam się nerwowa, drażliwa, sfrustrowana. Zmierzam do tego, że niejednokrotnie tak naprawdę nie wasze problemy będą odbijać się na was. Być może to ja jestem niezwykle czułym stworzeniem, może sama do siebie zbyt wiele dopuściłam. Jednak myślę, że to wszystko jest ludzkie i mimo, że potrafimy się zdystansować, to nieraz nerwy puszczają.

No i ostatnia rzecz, która mnie dręczy już od jakiegoś czasu. Nie miałam nigdy problemu z mieszkaniem z nimi. Teoretycznie w ciągu tygodnia obowiązuje mnie cisza nocna, ale chyba nigdy przenigdy nie było sytuacji, żebym w tygodniu chciała wychodzić i balować. Jeśli zdarzyło mi się nagiąć ten czas, to nigdy nie było problemu, bo liczy się tak naprawdę to, żebym rano wstała i była gotowa do pracy w momencie, gdy hostka opuszcza dom. Nie miałam też problemu z wychodzeniem nocnym w weekendy, zapraszaniem znajomych, mój facet zresztą jest u nas w zasadzie cały czas, a hostka go uwielbia, jak mój młody zresztą, więc naprawdę nie mogę narzekać. W moim przypadku problemem jest to, że bardzo wiele się u mnie i w mojej głowie zmieniło. Moje plany na przyszłość wymagały ode mnie jeszcze większej dojrzałości i w zasadzie myślenia w kategoriach ludzi dorosłych i niezależnych, czyli np. gdzie chcielibyśmy wynajmować mieszkanie zanim zaczniemy myśleć o kupnie domu. Te wszystkie sprawy sprowadziły mnie do tego, że potrzebuję więcej prywatności i swobody. Zaczęłam doceniać weekendy poza domem, a już szczególnie gdy hostka z młodym wyjeżdżają na weekend a my zostajemy sami i możemy nacieszyć się byciem we dwójkę. Potem powroty do rzeczywistości są bardzo bolesne. Myślę, że dotykać to może głównie osoby po 23 roku życia, które doświadczyły też np. studenckiego życia, wynajmowania mieszkań ze znajomymi i posmakowały troszeczkę niezależności. Ale tak jak mówię, w moim przypadku ma to głównie związek z moimi nie tak dalekimi już teraz planami, więc ciężko jest zostać na ziemi gdy głowa buja w obłokach :)

Myślę zatem, że program au pair jest doskonały na rok, kiedy potrafimy się skupiać na tych plusach, których jest ogrom. I naprawdę taka wyprawa daje nam lekcje na całe życie i niejednokrotnie dzięki niej wybieramy drogę, którą chcemy podążać w życiu. Na drugim roku, szczególnie gdy zmienia się punkt widzenia jak w moim przypadku, jest duże ryzyko że zaczniemy dostrzegać minusy programu, przez które nie będziemy w pełni mogli korzystać z tego, co tu mamy i na co w dalszym ciągu pracujemy.

Każdy może mieć swoje własne spostrzeżenia. Te są moje, bazując na tym, co dane mi było dotychczas doświadczyć. Ale jak widać, nadal tu jestem... i nadal szczęśliwa !

P.


Read More

piątek, 2 stycznia 2015

Changes!

Witam w nowym roku czytelników nowych jak również bywalców mojego starego bloga http://au-pat.blogspot.com
W związku z licznymi rewolucjami w moim życiu, masą zmian, planów oraz wyzwań postanowiłam wrócić do pisania by móc potraktować ten blog jako mój dziennik, notatnik, a także być może przydać się komuś w celu udzielenia różnego zakresu rad.

Tematyka bloga w mniejszym stopniu dotyczyć będzie programu au-pair, dlatego zdecydowałam się na założenie nowego bloga, a nie kontynuację poprzedniego. Oczywiście w dalszym ciągu jestem au-pair, aktualnie już 1 rok i 4 miesiące i mój kontrakt z cały czas tą samą rodzinką obowiązuje do września bieżącego roku. 
Jednak poprzedni rok zmienił bardzo wiele w moim życiu, a sprawy i plany odwróciły się o 180stopni. Nie planowałam przedłużać programu, nie planowałam się zakochać jak również nie planowałam tu zostać. Choć na chwilę obecną wszystko jest pod wielkim znakiem zapytania, to nadchodzi czas na wdrażanie planów w życie i intensywne dążenie do tego, aby wszystko przebiegło pomyślnie.

Ubiegły rok bogaty był w podróże, poznawanie kultur, odkrywanie nowych kuchni, nawiązywanie cudownych znajomości, Jednak przede wszystkim był to rok znaczących zmian we mnie samej, zmiany priorytetów, odkrycia własnych potrzeb i przekroczenia dotychczasowych granic. Nie obyło się bez psychicznych upadków, w końcu czas zrobił swoje a tęsknota niejednokrotnie dała się we znaki. 

Zatem tym razem bloga pisać będę nie tylko z perspektywy au-pair, ale przede wszystkim osoby, która dzięki programowi obrała drogę, którą chce podążać, miejsce, w którym chce zostać, a przede wszystkim osobę, z którą chce być. 

Poprzedni rok przyniósł jeszcze jedną ogromną zmianę. Latami starałam się dojść do takiego stanu, by móc być zadowoloną ze swojego ciała, sylwetki, stylu życia. Mniej więcej od 16 roku życia jak nie wcześniej eksperymentowałam z dietami, ćwiczeniami, na zmianę szybko chudłam, a później przybierała na wadze. Nie byłam cierpliwa jeśli chodzi o diety, chciałam albo szybko, albo w ogóle. Moje 'w ogóle' zazwyczaj oznaczało pochłanianie tony niezdrowego jedzenia, przejadanie pizzy czekoladą, a później droczenie się ogromnymi wyrzutami sumienia.

W ubiegłym roku moje psychiczne zmiany zapewne rzutowały na wybór mojego obecnego stylu życia. Waga dziś pokazuje 8 kilogramów mniej niż waga wyjściowa, staram się regularnie odwiedzać siłownie, być aktywną, jeść zdrowo, a ostatnio zaczęłam również trenować kickboxing z moim mężczyzną. Moją nową obsesją jest sprawdzanie zdrowych przepisów i rzecz jasna gotowanie. Od poniedziałku przyszłego tygodnia zaczynam specjalny 14-dniowy detoks, zbiór specjalnie dobranych ziół w formie smakowitych herbatek pitych rano oraz wieczór. Celem jest maksymalne oczyszczenie organizmu z toksyn, bo całkowicie pozbyć się z organizmu tego, co złe, jednocześnie robiąc wszystko co w mojej mocy, by dostarczać mu tego, co najlepsze.

W związku z powyższym, blog będzie life-stylowym dziennikiem, pełnym przepisów, moich fit wyzwań i osiągnięć, moich życiowych potyczek, rozkminianiem o wszystkim i o niczym 24-letniej au-pair, która nie jest już tylko au-pair.

Jednocześnie spróbuję też w kilku postach wrócić do ubiegłorocznych przygód, gdyż ostatni wpis na poprzednim blogu był w lutym, niemal rok temu. A w międzyczasie wydarzyło się bardzo wiele, wliczając w to road trip wzdłuż zachodniego wybrzeża Californi, czy wakacje z moim J. w Disneyworld na Florydzie. Miałam też okazję poznać namiastkę studenckiego życia, a przede wszystkim spełniać się w roli au-pair z 7letnim już prawie Timem i jego mamą, moją hostką, Lori.

Zapraszam zatem i staję przed nowym wyzwaniem, by być systematyczną i spróbować potraktować ten blog jako wartościowe miejsce zarówno dla siebie, jak i dla Was.

Na dobry początek nowego roku, życzę wszystkim samych pozytywów! Zmieniajcie marzenia w plany jak ja to zrobiłam. Szukajcie inspiracji wokół siebie, bo czasem największe szczęście mamy na wyciągnięcie ręki!

Pozdrawiam, P.





Read More
Obsługiwane przez usługę Blogger.

© Dream it. Plan it. Do it., AllRightsReserved.

Designed by ScreenWritersArena