poniedziałek, 9 lutego 2015

For her...everything

I nagle cały Twój świat wywraca się do góry nogami... Gdy zasypiasz i wertujesz w głowie wydarzenia ostatnich miesięcy, wracasz myślami do okresu, gdy wszystko co teraz masz było tylko czystą abstrakcją i musiałaś robić cokolwiek, by odwracać swoją uwagę i zajmować myśli czymś innym, by za bardzo nie unosić się nad ziemią, bo przecież bolesny upadek był więcej, niż gwarantowany. I nie możesz uwierzyć, że zdobyłaś to, co wydawało się być nieosiągalne. I pojawia się wątpliwość, że może zaraz się obudzisz i ta bańka pęknie. I bum, rzeczywiście, budzisz się, ale zanim jeszcze zdążysz otworzyć oczy już wiesz, że osoba, na ramieniu której zasypiasz i której dłoń oplata cię właśnie w pasie, jest prawdziwa. Więc cóż, wygląda na to, że nie, to nie był tylko sen...

Cóż. Nigdy nie miałam zadatków na bycie romantyczką. Nigdy, przenigdy. Rozczulam się nad swoim szczęściem głównie dlatego, że nigdy nie przypuszczałam, że mogę mieć w sobie tak ogromne pokłady uczuć.

Byłam bardzo, ale to bardzo ciężkim przypadkiem, jeśli o związki chodzi. Szczerze? Jakiś czas temu już zwątpiłam, czy kiedykolwiek uda mi się zakochać na tyle, by móc dać z siebie wszystko i pozwolić komuś ofiarować siebie mnie samej. Gdy miałam możliwość być z kimś, gdzie rozum aż krzyczał 'bierz!', serce zazwyczaj mówiło :'uciekaj!'. I  kolei odwrotnie,innymi razy miałam momenty totalnych uczuciowych wzlotów i zauroczeń, którym z perspektywy czasu nie pozostało nic innego, jak przypisać etykietę 'easy come, easy go'.

Nie mówię, że nie chciałam się zakochać. Chciałam. Ale nie mogłam. Zawsze wybierałam znajomych, nie umiałam się poświęcać, w każdym pseudo związku zachowywałam się tak, jakbym całemu światu chciała pokazać,że jestem taka wolna,beztroska i niczym nie zobowiązana. I byłam. Nie jestem typem wyzyskiwacza, w życiu nie wykorzystałabym żadnego mężczyzny dla pieniędzy, przyjemności, czy traktowania jak królewnę. Zatem często moje relacje z innymi wyglądały bardziej jak układy otwarte: albo akceptujesz wszystko na moich zasadach, albo dziękuję, dobranoc.

Więc choć dane mi było przebrnąć przez szczenięcą miłość, motyle w brzuchu, jakieś chwilowe doświadczenia, a może raczej eksperymenty... Nigdy, przenigdy nie spojrzałam na nikogo w TAKI sposób.

Zapewne wiele z osób, które mają już za sobą przygodę w USA, jak również może w innym miejscu z dala od rodziny, znajomych i od tego, co nazywamy oazą bezpieczeństwa, podzieli moje zdanie, że zderzając się z rzeczywistością, pozostawione sam na sam z własnym ja, dowiadujemy się najwięcej o sobie samych i swoich potrzebach. Odkrywamy swoje potencjały i możliwości, zaglądamy wgłąb duszy, gdzie nigdy wcześniej nam się to nie udało. I nagle okazuje się, że prawda o nas jest zupełnie inna. Że do szczęścia wcale nie trzeba wianuszka osób wokół. Że wcale nie jesteśmy skazane na wieczne niepowodzenia i uczuciową porażkę. Że to nie prawda, że nie potrafimy się w coś zaangażować i że nie jesteśmy zdolne do poświęceń, bo tak już mamy w gwiazdach zapisane. Aha, i to nie prawda, że księżniczki są tylko w bajkach.

Dlaczego tak dużo piszę o uczuciach? Bo nic innego w tym związku tak naprawdę się dla mnie nie liczy. Nie mogę ukrywać, że mój mężczyzna jest życiowo ustawiony i rozpieszcza mnie gestami i prezentami, o których nigdy nie marzyłam. I choć każdy, kto mnie zna, doskonale wie, jak czysta jest moja relacja, to czasem boję się, że ktoś mógłby stereotypowo ocenić mnie i włożyć do szufladki z tymi, które w życiu wybrały pieniądze. Nie chcę,żeby to zabrzmiało, jakby mój facet był jednym z tych z okładki Forbes'a. Nie, nie. Ale jak na 24-letniego faceta osiągnął w swoim życiu bardzo wiele i dla niejednej z 'tych kobiet' mógłby być niezłym kandydatem na tego, który może zapewnić kolorowe życie.

Księżniczką nigdy być nie chciałam, a mój facet usłyszał to zdanie z moich ust jakieś milion razy. Nie zakładałam jednak wersji, że może to jemu zachciało się być księciem, a ostatecznie jedyne co teraz możemy zrobić, to zachować zdrową równowagę między moim ' I am just an au pair' JA oraz jego 'I am the boss' TY i wspólnymi siłami budować bardzo zdrowe MY.

Nie ma nic piękniejszego, niż budowanie relacji na wzajemnym szacunku, zrozumieniu, szczerości i byciu inspiracją dla siebie nawzajem. A przede wszystkim na uczeniu się od siebie. Jobin pokazał mi kawałek świata, którego nie dane mi było wcześniej doświadczyć nie dlatego, że nie chciałam, ale dlatego, że miałam zawsze inne priorytety.
Najlepszym przykładem jest to, że moje wakacje w Kalifornii z przyjaciółką spędziłam śpiąc w tanich hostelach z masą ludzi w jednym pokoju, wynajmując najtańszy możliwy samochód w wypożyczalni jaki mieli, a przede wszystkim na cięciu kosztów wszędzie, gdzie było to możliwe.
Dwa miesiące później wylądowałam na wakacjach z Jobinem w DisneyWorldzie na Florydzie, gdzie w pokoju czekał mnie powitalny zestaw maskotek i gadżetów z moim imieniem, do Downtown zawoził nas hotelowy prom, a do jednej z restauracji jechałam limuzyną, przy wejściu której lokaj otwierał drzwi i prowadził po czerwonym dywanie aż do wejścia. Wszystko po to, żeby nasze pierwsze wakacje były magiczne. I choć były najbardziej magiczne, jak tylko było to możliwe, to dla mnie najpiękniejszym momentem był ten, gdy podczas jednego wieczoru w drodze na kolacje, J. prowadził rozmowę z szoferem na temat możliwości hotelu i całego resortu i przerwał tylko po to, by móc pocałować moją dłoń, potem wrócić do rozmowy i zapewnić kierowcę, że przecież 'for her... everything'.

I tego wieczoru wiedziałam, że od teraz wszystko się zmieni. Że nasz związek był dotychczas bajkowy , ale od teraz przyjdzie czas na podjęcie trudnych, życiowych decyzji, bo nie ma już miejsca na krok w tył, a każdy kolejny krok w przód będzie z tych, które decydować będą o mojej przyszłości. Naszej przyszłości.Od tego dnia zaczął się cudowny okres planowania, wyobrażeń na temat tego jak wiele nas czeka, a także jeden z najgorszych okresów mojego życia, oswajania się z tym, że przecież całe dotychczasowe życie z rodziną i przyjaciółmi na czele zostawiam za sobą.
Nie bez powodu cały lot z Florydy przepłakałam, uświadamiając sobie, że tu nie chodzi już teraz tylko o mnie i o Niego, ale o wszystkich. A ja, emocjonalnie miękka jak gąbka musiałam stopniowo zacząć się z tym zmierzać. A przede wszystkim znaleźć logiczny, zdrowy sposób, by tu zostać. A przynajmniej tymczasowo dać sobie szanse na legalne bycie tutaj na czas, gdzie każdy zamysł będzie się krok po kroku weryfikował, a potem 'się zobaczy' i 'jakoś to będzie'.

Ktoś śmiało mógłby powiedzieć, że to wszystko za szybko, że tak nagle, że przecież, Patka, spokojnie, zwolnij. Ale, cholera, nie możesz, zwolnić, gdy wiesz, że chodzi tu już nie tylko o Twoje być albo nie być, ale i o czyjeś. Nie mogę się nie przejmować i być spontaniczna w obliczu decyzji na całe życie. Wiedziałam, że od teraz potrzebuję planować z najmniejszymi detalami każdy krok, bo choć decyduję się wiązać z kimś życie, to nie odbiorę sobie możliwości odwiedzania rodziny i przyjaciół w Polsce, bo pękłoby mi serce i nie byłabym nigdy do końca szczęśliwa nawet u boku tego 'jedynego'.

Opcje są, ale wymagają planowania i rozsądnego podejścia do sprawy z odpowiednim czasowym wyprzedzeniem. Przecież nikt z dnia na dzień nie da mi wizy i powie ' jedź, dziecko drogie, korzystaj, baw się'. Rozum podpowiada, że choć ja swoje wiem, z niektórymi decyzjami muszę jeszcze poczekać i znaleźć neutralną opcję na zostanie, która da mi przede wszystkim czas.

Idąc tym tropem, postanowiłam zacząć planować, jak zostać amerykańską studentką.
Ostatnimi miesiącami zbierałam możliwe informacje z wielu źródeł, przede wszystkim od osób, którym się to udało. Przez kilka miesięcy byłam gotowa podjąć tą procedurę, jednak ostatecznie plany uległy diametralnym zmianom, część z nich w zasadzie legła w gruzach, co za tym idzie : amerykańską studentką raczej na razie dane mi nie będzie...

... ale o tym w kolejnym już poście, bo jak widać, jak się rozpiszę, to nie ma końca!

Następnym razem, już mam nadzieję, uda mi się zakończyć ten wątek i ruszyć dalej!

Z gorącymi pozdrowieniami,
P.








6 komentarze:

  1. Piękna historia o miłości... W sam raz na książkę, moja droga! Czytałam ze wzruszeniem i czekam na następny post! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. kur. wa ale ci zazdrszcze *.* i zyycze meeeeegaa powodzenia z calego serduszkaa, naprawde:) sciskam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. co tam książka to i na film się nadaje! :D

    OdpowiedzUsuń

Obsługiwane przez usługę Blogger.

© Dream it. Plan it. Do it., AllRightsReserved.

Designed by ScreenWritersArena